Igły, piny i... widelec czyli jak zwykle tydzień przed startem...
Zawsze, ale to
zawsze jest tak, że na tydzień przed ważnym startem coś się wydarza. Dokładnie
na 7 dni przed Mistrzostwami Świata napisałem do trenera: „Noga się zepsuła,
idę na masaż, a potem na igły. Raczej przeciążenie, nie kontuzja. Jestem pełen optymizmu,
nie panikuję”. Pisałem tego sms po ostatnim mocnym treningu 2x2km i 4x1km,
który wykonywałem już z bolącą nogą. I choć po rozgrzaniu było ok, to po
treningu już tak dobrze nie było… Świetnie przepracowany okres przygotowawczy,
wyśmienity start pośredni, bardzo dobrze wykonany ostatni trening i cały
tydzień do startu. Naprawdę miałem luźne szelki. Jednak z każdą godziną mój
optymizm gasł. Ból ustępował, ale nie w takim tempie, w jakim bym chciał.
Niedziela w planie treningowym i tak miała być wolna, więc nie było potrzeby
„próbować” nogi. Każdy zna zapewne to uczucie, kiedy to budzi się rano i czeka
tego momentu, kiedy „wróci” ból. Niestety tak samo było w niedzielę rano i w
poniedziałek. Niedzielne igły nie pomogły, więc zrezygnowałem również z poniedziałkowego
wybiegania. I wtedy się zaczęło. Degeneracja optymizmu na pełnej…
Najpierw włącza
się w głowie całkowicie nieracjonalne myślenie w stylu: ten, właśnie ten jeden
odpuszczony trening jest/będzie kluczem do startu. Tak jakby cały plan
treningowy opierał się na 50’ wybieganiu. Wyrzuty sumienia, akcje w głowie typu
„czym to zastąpić”, czy bardzo silna pokusa zrobienia jednak tego biegania pod
koniec dnia (zawsze to kilka godzin regeneracji więcej).
Kolejnym ciosem
jest waga. Sobotni poranek pokazuje 70,4, niedzielny 70,7 a poniedziałkowy, po
niedzielnym niebieganiu 72. I kolejny zjazd w stronę demotywacji. Racjonalizm
mówi, że to woda, żeby się nie przejmować, ale wiadomo jak jest. Humor minus
milion i znowu tysiące pomysłów w stylu „głodówka”, albo „3 dniowa dieta”.
Mentalne strzały
są mocne, a są jeszcze wzmacnianie kompletnie nieracjonalnym poczuciem, że z
każdą godziną regeneracja powinna postępować i powinno być lepiej. Stąd
(również nieracjonalne) próbowanie wywołania bólu przeciążonego miejsca,
niestety skutecznie ten ból wywołujące. Czarnomyślenie postępuje i już „zza
firanki” wyłania się gęba najbardziej upiornego stracha. Szatan wszystkich
szatanów, Lucyfer i Belzebub w jednym – Pan WiecznoKontuzjoStarość.
Strach ten
oczywiście ma tylko jedno źródło: przyczynę tego, dlaczego tak się stało. To
nie buty, to nie bieganie po stadionie po śliskim tartanie. Jak twierdzi kolega
Godlewski to moje krzywe ciało i moje słabe pośladkowe. Innymi słowy zawsze tak
było i będzie, jak obciążenia są ogromne, a ciało coraz słabsze. I to
perspektywiczne myślenie: dobra, nawet jeśli to zaleczę, to przecież to będzie
powracało, też nie dokłada się do powrotu optymizmu.
Nota bene:
podczas jednej ze swoich konferencji, moja przyjaciółka Natalia de Barbaro,
autorka poczytnych „Przędza” oraz „Czuła Przewodniczka”, opisuje naszą rozmowę
o motywacji. Kiedyś zagadnęła mnie co będę robił jakbym nie mógł biegać. Moja
odpowiedź, była oczywista: będę pływał i jeździł. Skracając dialog, bo Natalia
cisnęła o potencjalne dysfunkcje i niemożności, skończyliśmy na pytaniu: „a co
jeśli tylko leżysz i możesz mrugać oczami”. Moja odpowiedź brzmiała: „jeśli
widzę zegarek, to co godzinę mam zawody w ilości mrugnięć na minutę. Jeśli
zegarka nie widzę, to liczę sekundy i ścigam się w mruganiu”. W ten otóż sposób
chciałem pokazać Natalii moje bardzo silne, wewnętrzne, na wskroś optymistyczne
podejście do „niemożności”. I wiecie co? Mimo, że naprawdę uznaje się za osobę
silną jeśli chodzi o motywację, to dziejący się od soboty proces degeneracyjny
mojego optymizmu jest naprawę ciężki do opanowania. A jestem jebanym amatorem,
z życiówką już w tym roku zrobioną, na początku sezonu, który w kontekście
osiągnięć, już niczego nikomu nie musi udowadniać. To co dopiero prawdziwi pro
zawodnicy, którzy łapią kontuzję przed ostatnią olimpiadą w swojej karierze. To
dopiero jest dramat.
I dlatego jak mam
okresowo (tak mniej więcej co 20’) pojawiającego się demotywacyjnego fulla, to
powtarzam sobie słowa Tomka z soboty: „MKON, nawet jak i 5 dni nie będziemy
biegać, to formy nie stracisz. A ona jest”
Pisałem ten tekst
„krocząco”. Zacząłem w sobotę tydzień przed skończyłem w piątek, dzień przed
zawodami. Stan na dzisiaj: czuję, ale nie boli. Idę dzisiaj na ostatni masaż
(lubię masować się dzień przed startem), podejmiemy decyzje, czy nogę oklejamy.
Przede mną jeszcze rozruch. Odkryciem dwóch ostatnich dni, są wkładki od
Daniela Godlewskiego. Dzięki temu noga w tym miejscu jest trochę odciążona.
Duszę mam na ramieniu, serce mi drży, ale szczerze mówiąc: nie mam co narzekać.
Więc jak dam dupy, to nie przez nogę 😉
Komentarze
Prześlij komentarz